środa, 27 marca 2013

Starbucks nie chce akcjonariuszy niepopierających "małżeństw" jednopłciowych

Wczoraj pisałem o Grzegorzu Pellowskim i bojkocie jego wyrobów organizowanym przez środowiska homoseksualne za poparcie przez gdańskiego cukiernika wypowiedzi Lecha Wałęsy. Przypomnę, że chodziło o wyraz przekonań, które w żadnym stopniu nie rzutują na jakąkolwiek dyskryminację kogokolwiek. Mimo tego niektórzy podnieśli lament i swoim działaniem przyczynili się do zwiększenia sprzedaży produktów Pellowskiego.

W podobnym czasie największa na świcie sieć kawiarni Starbucks oznajmiła, że nie chce akcjonariuszy, którzy... nie popierają małżeństw homoseksualnych. 

I co? I nic. Cisza. 

Oczywiście akcje może kupować każdy, kto chce. Jednak nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że jest to nie tylko publiczna deklaracja światopoglądowa, ale także oczekiwanie od potencjalnych akcjonariuszy światopoglądowej zgodności. Starbucks oczywiście ma prawo być zaangażowany w jakiekolwiek działania ideowe i wyrażać swoje poparcie dla jakichkolwiek aktywności seksualnych. Jednak oczekiwanie pro-homoseksualnych deklaracji od akcjonariuszy jest nie tylko dyskryminacyjne, ale wręcz wrogie. Starbucks istnieje dzięki akcjonariuszom i tego typu stanowisko powinno ułatwić wielu z nich decyzję dotyczącą dalszej współpracy z kawiarnianą siecią, która zmierza do stania się marginalną enklawą młodzieżowych środowisk lewicowych, tzw. Młodych, wykształconych i z wielkich ośrodków.

Odwróćmy na moment sytuację: gdyby jakakolwiek sieć kawiarni publicznie oznajmiła, że nie chce akcjonariuszy popierających związki homoseksualne, dobrze wiemy co zrobiliby piewcy równych szans, wyznawcy tolerancji, walczący z dyskryminacją na tle seksualnym, rasowym, wyznaniowym. Co się jednak dzieje gdy największa sieć kawiarni podejmuje deklaracje dyskryminujące w biznesie? Cisza jak makiem zasiał.